Robiłem porządki
i w ręce wpadły mi dokumenty z mojej
operacji usunięcia raka i wyłonienia stomii. Usiadłem i powspominałem te
chwile. Nie od razu zaakceptowałem swój nowy nabytek, najpierw był stan
wojenny, a akceptacja była wynikiem żmudnej pracy pielęgniarki stomijnej nade
mną.
Dzisiaj, gdy
wspominam te chwile, widzę, że zderzyłem się z nieznaną mi rzeczywistością, o
której nie miałem „zielonego pojęcia”: co to
jest rak odbytnicy i jelita grubego, a tym bardziej czy i jak można
funkcjonować po usunięciu tkanek rakowych na jelitach. Nigdy w życiu nie
chorowałem, wydawało mi się, że jestem „niezatapialny”, stąd cała moja
ignorancja na temat chorób. Śmierć
zawitała do mojej rodziny: owdowiała siostra, tego samego roku i ja owdowiałem,
potem zmarł najmłodszy brat, a w półtora roku później zmarł następny brat i to
na raka żołądka. I ja – w trzy miesiące później – diagnoza: rak złośliwy na jelicie prostym i to
w 80% zamykający światło jelita.
Mieszkałem
wówczas w Pile, przyjechała córka z Koszalina na trzy dni, ale każdego dnia z
rana ruszała do swoich koleżanek i wracała gdzieś około 20.00. Na zgodę
oferowała drinka. Ale następnego dnia na ściankach muszli klozetowej ukazały
się krople krwi, każdego dnia było ich coraz więcej. Gdy córka pojechała do
domu, poszedłem do lekarza, a ten skierował mnie na kolonoskopię. I tu po kolonoskopii
mówi do mnie lekarz: „Nie będę owijał w bawełnę. Powiem panu po prostu: rak
złośliwy i trzeba jak najprędzej do szpitala”. Dał mi skierowanie na chirurgię.
Od lekarza pojechałem wprost do szpitala. Tam usłyszałem: „W poniedziałek rano
na czczo zgłosić się na chirurgię”.
Dzwonię do córki
i syna, że mam raka jelita prostego i że chyba to są moje ostatnie chwile na
ziemi. Syn zaraz przyjechał i zaoferował mi zawiezienie do szpitala i tłumaczy
mi, że należy na wszystko patrzeć pozytywnie. W szpitalu wręczył mi książeczkę:
„Niewykorzystane siły natury”. Codziennie mnie odwiedzał i pytał się tato, ile
przeczytałeś. Rad – nie rad wziąłem się za lekturę tej książeczki.
W szpitalu
zrobiono mi jeszcze raz wszystkie możliwe badania, a potem skierowano na lampy
i konsultacje na onkologię do Poznania. Po tygodniowym pobycie na onkologii,
powrót do szpitala do Piły i tam w poniedziałek mnie przygotowywano do
operacji.
W szpitalu nudziłem się. Chodziłem po korytarzu i czytałem wszystko, co popadło. Między innymi przyglądałem się woreczkom stomijnym z przekonaniem, że mnie to nie dotyczy. Mimo, że tak lekarze jak i pielęgniarka stomijna mówili, co mnie czeka, ja w swojej podświadomości wmówiłem sobie, że mnie to nie czeka, że wytną raka, zeszyją jelito i ja, cały i zdrowy wrócę do domu.
O godzinie 11.00
zabrano mnie na sale operacyjną, jechałem spokojny, wyluzowany z myślą: „Jak
się operacja nie uda, to bezbolesna przesiadka na drugą stronę, a jeśli się uda
– zdrów i cały, wrócę za kilka dni do domu”. Gdy mnie po operacji wybudzono
pierwszą czynnością było sprawdzić co mi tam na brzuchu dolega. Mimo ostrzeżeń
pielęgniarki pomacałem i o zgrozo: stomia. Jak mi z tym żyć? Zaraz zamknąłem
oczy z myślą – nigdy więcej się nie obudzić. Ba, ale pielęgniarka nie dawała mi
zasnąć! Złościło mnie to, ale nic nie mogłem zrobić. Przy którejś próbie
zaśnięcia słyszę: „Teraz może pan spać do woli”.
Postanowiłem po
powrocie na salę nie wstawać i tylko spać, ale i tu pielęgniarka nachodziła i
wzywała do siadania i wstawania, a kiedy tłumaczyła mi, że ze stomią można tak
samo dobrze żyć, to ja jej na to: „Pani to dobrze mówić, jak pani stomii nie
ma, a ja mam z tą dziurą w brzuchu żyć!”. Następnego ranka pielęgniarka
stomijna zjawiła się przy moim łóżku, ale nie sama, z jakąś starsza panią. Znów
tłumaczy mi, że ze stomią można żyć, a na przykład jest ta oto pani. Ja im na
to: „Zmówiłyście się panie, ale ja nie wierzę wam”. Na to oburzona starsza pani
pokazała mi swój woreczek z pytaniem: „A to nie stomia?”. Przeprosiłem, a
starsza pani mi tłumaczy, że mimo stomii żyje i pracuje w domu, a na weselach
swoich wnuków, bawi się, tańczy i wódkę też wypije. Pomyślałem sobie, skoro ona
starsza ode mnie może żyć normalnie, ba, nawet tańczyć, to dlaczegóżbym nie
mógł ja?
Jak się zabrałem
do chodzenia, słaniałem się na nogach, miejsce odbytu mi bardzo dokuczało, ale
nie dawałem po sobie poznać. Gdy wyjęto mi sączek z dawnego odbytu, ból nie
ustawał. Pytam się w czasie wizyty lekarza, dlaczego tak jeszcze boli, że siedzieć
nie mogę, a ten mi na to: „Jeszcze długo będzie bolało, bo sporo musieliśmy tam
powycinać, tyle było tam drobnych raczków”. Teraz dopiero do mnie dotarło, że w
Poznaniu na onkologii zastosowano dla mnie najsilniejsze naświetlenia. Mimo to,
dopisek przy konsultacji brzmiał „Zniósł doskonale”. Nie pozostało nic innego,
jak zaciąć zęby i nadal maszerować po korytarzach szpitala.
Ósmego dnia
wypisano mnie ze szpitala. W domu czekała córka, która wzięła tydzień urlopu. Przy
drzwiach powitał mnie mój uradowany pies. Syn i córka mnie osłaniali, bo chciał
mi na brzuch skoczyć. Biedak przez całe
osiem dni nic nie jadł, a wszystko chował za moje łóżko. Teraz zabrał się do
jedzenia. Gdy skończył, mówię do córki: „Idę na spacer z psem”, ale mi nie
pozwoliła samemu pójść, wzięła psa na smycz, a ja jej towarzyszyłem. Obeszliśmy
blok wkoło, a mnie się słabo zrobiło, mimo iż tyle chodziłem po korytarzach
szpitalnych.
Po tygodniu, gdy
córka odjechała, byłem już w stanie z psem sam wychodzić, więc dzwonię do
szkoły, że jestem już w domu i mogę podjąć pracę, ale dyrektor polecił mi do
końca miesiąca wydobrzeć, a potem odrobię zaległości. Z początkiem czerwca
przystąpiłem do pracy, wszystko przebiegło normalnie mimo, że osiem godzin
miałem, jak na początek.
Tak więc nic się nie zmieniło w moim życiu mimo, iż miałem stomię. Nikt ode mnie się nie odwracał. Raczej czułem podziw tak wśród grona nauczycielskiego, jak i uczniów.