Jak wiadomo, mieszkałem w tym czasie w Pile, a córka wraz z koleżanką w
kawalerce służbowej w Stoisławiu. Nie mogłem na to patrzeć, więc mówię jej: „Po
śmierci mamy mieszkam sam w M4, a wy się tłoczycie bez perspektyw. Sprzedam
mieszkanie i kupimy w okolicy Koszalina równoznaczne”. Córka na to, jak na lato.
Po dwóch tygodniach dzwoni: „Mam mieszkanie: duże, ładne w Będzinie, możesz
sprzedać swoje”. Ogłosiłem w gazecie i zaraz zjawiła się chętna na moje
mieszkanie. Spisaliśmy umowę, wyznaczyliśmy termin opróżnienia mieszkania. W
oznaczonym dniu córka przyjechała samochodem, a ciężarówka po moje meble i cały
dobytek. Mnie, córka zawiozła do syna i kazała czekać. Syn i córka załadowali
ciężarówkę i po obiedzie ruszyliśmy na „nasze” nowe mieszkanie.
Kiedy
opuściliśmy Piłę, córka mówi do mnie: „Tato mam dla ciebie trzy wiadomości:
jedną dobrą, drugą średnią i trzecią złą”. Ja jej na to: „Więc zacznij od
złej”. I tu słyszę: „Z mieszkania w Będzinie nici, ta starsza pani, co rok
czasu szukała chętnego nabywcy jej mieszkania, wczoraj się wycofała”. Ta
średnia wiadomość: „Jest mieszkanie w Stoisławiu, ale poprzednia lokatorka była
<<kociarą>>. Wietrzyłyśmy cały tydzień, ale nie da się wytrzymać od
tego odoru kocich odchodów”. A ta dobra wiadomość:
„Koleżanka zgodziła się ciebie przyjąć z psem na nasze mieszkanie do czasu aż
znajdziemy coś odpowiedniego”. Ja na to: „Wam w dwójkę było ciasno, a jak sobie
to wyobrażacie?”. Córka: „Tato ty z psem na jednym pokoju, my w obie na drugim
pokoju”. Dobrze, że w tym moim pokoju miały komputer i internet.
Mówię do
córki: „Trzeba było mi to wcześniej powiedzieć, a tak ja mam sprzęt stomijny na
tydzień czasu, a resztę w bagażu”. Moje meble ulokowano w innej wsi, w garażu u
mamy mojej koleżanki, a resztę dobytku na strychu. Wszelkie poszukiwania
mieszkania w okolicy Koszalina spełzły na niczym. Wreszcie w gazecie był anons:
mieszkanie trzypokojowe w Koszalinie. Córka z koleżanką pojechały i kupiły to
mieszkanie w lipcu, ale przeprowadzka nastąpiła dopiero we wrześniu. „Czyjaś
ręka, czyjaś siła wszystko to sprawiła”, że w okolicy Koszalina nie mogliśmy nijak kupić mieszkania.
W Internecie
szukałem Stowarzyszenia Stomików w Koszalinie, ale nie znalazłem. Zanim moje
panie dokopały się do mojego sprzętu, znalazłszy adres sklepu medycznego,
ruszyłem do Koszalina, by dokupić woreczków. Pytam się czy jest tu POL-ILKO? Otrzymałem
odpowiedź negatywną, mam się zwrócić do Szczecina, tam będą wiedzieli, czy jest
jakaś grupa, koło stomików. Ba, ale jak pech, to pech! Pani Prezes wyjechała na
wczasy i nie było komu odebrać telefonu. Panie ze sklepu medycznego poinformowały
mnie, że 5 września w Koszalinie, w hotelu Gromada jest spotkanie stomików z producentem
sprzętu stomijnego oraz – nie pamiętam dokładnie dnia – gdzieś około 20
września, podstawiony jest autokar do Szczecina na spotkanie z innym
producentem. Cały ten splot wypadków sprawił, że we mnie dojrzewała myśl o
powołaniu POL-ILKO w Koszalinie.
W nocy z 4 na 5 września śniło mi się, że zakładam POL-ILKO w Koszalinie.
Uznałem to za znak, wskazówkę co mam robić. Jadąc do Koszalina obmyślałem, jak
mam wystąpić. Na miejscu zwróciłem się do przedstawiciela wspomnianej firmy
stomijnej, aby udzielił mi głosu przed przerwą, bo chcę zaapelować do
zgromadzonych o powołanie POL-ILKO. Ten się ucieszył i poparł moją odezwę. Prawie
wszyscy wyrazili chęć przystąpienia do koszalińskiego POL-ILKO.
Gdyśmy
jechaliśmy autokarem do Szczecina, zwróciłem się do obecnych z apelem o
utworzenie w Koszalinie POL-ILKO i każdemu dałem karteczkę, by wpisał swoje
dane, adres, telefon i nazwisko. Zapytałem też, kto chce pomóc w zorganizowaniu
POL-ILKO, poprzez przynależność do grupy założycielskiej.
Następnego
dnia zadzwoniłem do Prezesa ZG POL-ILKO, że chcemy powołać oddział w
Koszalinie. Prezes na to: „Chętnie przyjadę, ale mam wolny tylko 26 października”.
Mamy więc miesiąc czasu, ale przecież my jesteśmy zieloni w tej materii. Trochę
podpowiedział nam Prezes ZG, trochę poradził nam przedstawiciel producenta ,
przesłał nam zaproszenia, a zarazem, na dzień powołania POL-ILKO Koszalin, zafundował
nam catering. Salę przeznaczoną na spotkanie udostępnił nam dyrektor szpitala.
Na początku
nie miałem najmniejszego zamiaru prezesować. Raz, że byłem nowicjuszem w
Koszalinie, ledwo trafiałem do domu, nikogo nie znałem, nie wiedziałem gdzie są
władze. Jednak w trakcie wyborów władz OR POL-ILKO Koszalin, kiedy nastąpił
moment wyboru prezesa, powiedziano mi: „Jak żeś założył stowarzyszenie to teraz
prezesuj, a my ci będziemy pomagali” i tak jest po dzień dzisiejszy.
W niespełna dwa miesiące, mimo że
nie mieliśmy ani grosza, udało się przy pomocy producenta sprzętu stomijnego
zorganizować pierwszy nasz opłatek. W trakcie składania sobie życzeń widać było
łzy wzruszenia, a jedna z pań prosiła takich spotkań więcej. Pół roku później zafundował nam też wyjazd do Kołobrzegu, rejs statkiem i catering w tawernie. W
drugim roku naszej egzystencji otrzymaliśmy pierwszą, acz niewielką dotację i
tak co roku więcej otrzymywaliśmy i coraz więcej i dalej wyjeżdżaliśmy. Byliśmy
nawet z pielgrzymką w Licheniu.
W zeszłym roku zorganizowaliśmy pierwsze warsztaty malarskie - witraże na
folii, z możliwością przeniesienia na szkło. Zorganizowaliśmy też piknik w
Żydowie, jako warsztaty taneczne, na których wszyscy mogli popisać się tańcami,
wygibasami z balonem i miotłą. Wszyscy brali czynny udział w zajęciach - żeby
taki sukces odnieść, nie wystarczy zawieść stomików na miejsce i dać im coś do
zjedzenia. Nad tym trzeba popracować na komputerze, opracować dokładny
harmonogram zajęć, dokładny kosztorys z wyliczeniem co i za ile – aby urząd miasta
dał potrzebną na to dotację, ale również obmyślić gdzie pojechać i co tam robić,
żeby stomicy się nie nudzili, a raźno i wesoło bawili.
W tym roku
planujemy majówkę na Kaszubach, we Wdzydzach Kiszyniowskich zwiedzamy skansen
kultury kaszubskiej. W lipcu planujemy piknik w Żydowie, a tam, tańce, zabawy i
gry towarzyskie. Pod koniec sierpnia organizujemy warsztaty malarsko zdobnicze
decoupage. Dzień mam więc od rana zajęty, nie ma czasu na nudzenie się –
codziennie godzinny spacer z psem, później komputer i praca dla naszych
stomików, planowanie, sprawozdania czy też poszukiwania nowych i ciekawych
miejsc, które moglibyśmy odwiedzić na majówkę, obmyślanie nowych gier i zabaw na piknik w Żydowie – albowiem
nie lubię się powtarzać. Później z kolei przygotowanie obiadu dla córki, zięcia
i wnuka, poobiedni spacer z psem, a wieczorem jeszcze raz spacer – zawsze po
godzinie.
Dzień za
dniem, tydzień za tygodniem, rok – tak
szybko upływają, że ledwie za nimi podążam. Tak się obawiałem, że stomia moją
aktywność zmniejszy, a tu wręcz przeciwnie jeszcze bardziej mnie zdynamizowała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz